Z Bergamo jedziemy pociągiem do Como, nad jezioro. Słyszałam o nim wcześniej; że piękne, że George Clooney ma tam willę. Kiedy się zbliżamy to moje wszelkie wyobrażenia na temat tego miejsca stają się bezsensowne. Przez okno widzę kolorowe, ale spokojne miasto, które pozwala wysokim górom rzucać na nie cień. Jezioro też już widać. Miasto jest tak magiczne, tak urocze, że pragnę tylko żeby popatrzeć na jezioro te 5 minut i wrócić do tych wąskich uliczek żeby się w nich zgubić.

Okazuje się, że jest jakaś kolejka, którą wjeżdża się na górę i widoki ekstra. Zanim do kolejki obowiązkowa pizza na kawałki. Sprzedawczyni nie zna angielskiego, mówi do nas po włosku, my udajemy, że rozumiemy. Jemy, a ja przysłuchuję się rozmowom innych klientów; bije od nich zwyczajna radość. Tak trzeba żyć - myślę po raz 53 podczas tego wyjazdu.

A teraz kolejka. Płacimy kilka euro [ja w sumie kilkanaście, bo w drodze powrotnej natura rzeczy martwych zemściła się na mnie] i jedziemy. Już same widoki z kolejki są świetne, chociaż częściej patrzę na miasto niż na słynne jezioro. W wagoniku kolejki komplet pasażerów, my stoimy przy tylnym oknie i myślę, że te rozwrzeszczane i obwieszone złotem Rosjanki trochę zazdroszczą nam widoku. Zdjęć świetnych też raczej wtedy nie zrobiły.

Wysiadamy, stajemy na tarasie widokowym, a ja nabieram pewności, że lada moment wracamy zwiedzać to piękne miasto. Patrzę na nie z góry i widzę ulice, którymi chcę iść.

Okazuje się, że da się wejść wyżej. Idziemy, ja nieprzekonana, bo szkoda mi dnia na gapienie się na jezioro, a buty też mam średnie na takie wędrówki i momentami trzeba mi pomagać w wąskich, zapomnianych już uliczkach.

Wokół nas piękne wille, których ściany mienią się od mocnego, zimowego słońca. Cisza, spokój. Mijamy pojedynczych turystów, z miejscowych prawie nikogo. Po gwarnych Włochach ani śladu. Powietrze jest tu świetne, mocne i rześkie. Nie mam już siły iść dalej, końca tej cholernej góry nie widać. Niektóre wille i wszystkie restauracje poza sezonem nie żyją. I dobrze, mam ochotę na ciszę.

Docieramy do jakiegoś skrzyżowania. Jest już droga na sam szczyt, także rozwidlenie na inne szlaki. Zanim wejdziemy na górę [cholernie śliskie schody, moje buty kolejny raz nie dają rady] patrzymy dookoła. Piękna, dominująca rozmiarem nad innymi góra wychyla się zza uśpionej restauracji, która podczas sezonu pewnie przeżywa prawdziwe oblężenie. Podchodzimy do ogrodzenia żeby na nią popatrzeć i przepędza nas jakiś Włoch. To jego widok, nic tu po nas.

Muszę chwilę odpocząć i nie chce mi się już szukać innych widoków; przy rozwidleniu widzę kościół, który jest na zdjęciu. Z daleka wyglądał jak hotel i restauracja; na to wskazywała bryła budynku i szyldy mówiące 'ristorante'. No, ale nie. To kościół. Wchodzę ostrożnie, bo może tutaj też nie można? W środku rozczarowujące NIC. Kompletnie. Pustka. Dwa, trzy obrazy, bardzo skromny ołtarz, a pod nim wazon z uschniętymi kwiatami. Nie pamiętam o co prosiłam w tamtym kościele; głównie na siłę chciałam znaleźć w nim coś wyjątkowego. Na próżno.

Zastanawiałam się też czy, kiedy i kto tam w ogóle przychodzi? Kto o nim w ogóle wie? Przecież niewiele niżej jest piękniejsza świątynia, a w mieście 'właściwym' piękna bazylika, z której później nas wygonią w dosyć oryginalny sposób.

Wchodzimy na górę, słońce tak pali, że zdejmuję kurtkę i jeden z trzech swetrów. Poza nami kilka osób, wszyscy robią zdjęcia. Widok na jezioro faktycznie jest piękny [ale nie zapadający w moją pamięć]. Wolałam głównie patrzeć, bo wiedziałam, że zaraz musimy schodzić i, że będę żałowała oglądania słynnego Lago di Como przez ekran mojego telefonu.
W końcu wracamy, za powrót kolejką muszę zapłacić podwójnie, ale się nie denerwuję - "pełen zen".

I znowu się przekonuję, że intuicja mnie nie zawiodła, że to domy, ulice, sklepy, restauracje, kościoły uwiodły mnie bardziej. Jeziora mogłoby tam nie być, służy tylko jak poduszka, na której Como powoli kładzie się do snu, kiedy znajdujemy się znowu na dole.

Jednak te miejsca, na których opisy zabrakło miejsca w przewodnikach to są miejsca dla mnie. Tak trzeba żyć!



www.facebook.com/miejscaktorebyly