Przywoływana utopia

Przywoływana utopia

Jedyny koniec świata, który akceptuję, to ten wypełniony ciszą, spokojem, ciepłym wiatrem. Tu pod palcami, gdy dotykamy drewna, wyraźnie czuć, że jest ono nasiąknięte nocnym deszczem; czuć, że niejedno zawirowanie historii wchłonęło i chętnie się nim z nami podzieli, jeśli będziemy na to otwarci.  

Tutaj utopii już nie ma. Ona bywa. Od nas tylko zależy w którym momencie stanie przed naszymi oczami, materializuje się w naszych dłoniach, wpuści muzykę do uszu.

Tutaj bywało źle i zimno. Tu miała miejsce niezręczna cisza, a także niepotrzebnie podniesiony głos. Opadające z bezsilności ręce, zdziwiony wyraz twarzy, łza na policzku – były przekazywane drzewom, które potem stawały się kapliczkami, domami, kościołami, drogowskazami, okiennicami, które pomagają odpocząć od świata.

Ale było też pięknie i wiele osób myślało wtedy, że to jest absolutnie najlepszy dzień, cudowna chwila; niech ona trwa wiecznie, niech nie ustaje! Tutaj wszystko było na swoim miejscu, ale czas musiał płynął i zabrać to uczucie ciepła, tak jak fale zabierają muszle, po to by je za moment oddać. Na chwilę.  

Mokre drewno pachnie jak jesień. Lub wiosna. Zależy, co sami mu dajemy – to otrzymujemy.

Wnośmy wiosnę, mimo listopada, który zawsze przychodzi niespodziewanie.